Nieco więcej o urojeniach

Urojenia to dla wielu pierwsze skojarzenie ze słowem „szalony”. Mimo że niewielu już wierzy w obiektywizm, ciągle wierzymy w płynną i niewidzialną granicę pomiędzy prawdą a tym, co urojone. Urojenia to nie halucynacje – których istnienie dość łatwo sprawdzić. Nie wiem, kto ma kompetencje, by ocenić, że czyjeś poczucie zagrożenia jest urojeniem, a nie uzasadnionym strachem; nie wiem, jakie są kryteria, by sprawdzić, czy na pewno pacjent nie jest osobą, na którą szczególnie wiele osób zwraca uwagę.

Nie neguję tym samym istnienia urojeń, po prostu zastanawiam się szczerze, gdzie można postawić tę granicę – ile punktów w wywiadzie trzeba dostać, żeby wyjść z gabinetu z diagnozą psychozy. W teorii urojenia to po prostu błędne przekonania, niezgodne z rzeczywistością rozumianą tak, jak widzi ją otoczenie.

Co do mnie, mój pierwszy epizod dużej depresji łączył się z wieloma urojeniami. Ksobnymi, prześladowczymi, depresyjnymi. Nie wychodziłam z domu, bo bałam się, że ktoś mnie zgwałci; dozorca kamienicy słał mi z okna lubieżne uśmiechy; śmiech przechodniów za plecami zawsze wydawał mi się kpieniem ze mnie; ostatecznie uroiłam sobie, że nic nie ma znaczenia, a skoro tak, to nie mają znaczenia też uczucia moich bliskich, kiedy targnę się na swoje życie.

Co najdziwniejsze, nic z tych rzeczy nie zostało zapisane w mojej karcie jako zaburzenia. Nikt mnie też właściwie szczególnie nie wypytywał o to, co mi się wydaje – ciekawość pani doktor przykuł jedynie lęk przed gwałtem, a raczej to, czy zostałam kiedyś zgwałcona. Zapewniona, że nie byłam, nie wracała do tego tematu. Paroksetyna sprawnie uciszyła śmiech dobrze ubranych, wysokich dziewczyn na deptaku, usunęła z drogi podejrzanych mężczyzn stojących w bramach, pozwoliła mi przejść w drzwiach obok sympatycznego dozorcy. Pokochałam paroksetynę.

Jeśli czytacie mnie od dłuższego czasu, wiecie, że nie jestem zwolenniczką klasyfikowania zaburzeń jako cech charakteru czy osobowości. Ale ani paroksetyna, ani leki przeciwpsychotyczne, ani psychoterapia nie pomogły w stu procentach – owszem, bałam się mniej, ale nie przestałam zauważać piekielnych szczegółów – ironicznych uśmiechów przy sąsiednim stoliku w kawiarni, dziewczyny mierzącej mnie od stóp do głów, chłopaka mającego na końcu języka seksistowski tekst, zapachu alkoholu i potu u sąsiada stojącego w przejściu. To wszystko niby nic, ale bywały sceny, kiedy ktoś podchodził na ulicy zapytać mnie o drogę lub papierosa, a ja wybuchałam płaczem i uciekałam.

W karcie? Orientacja prawidłowa. Na terapii? Nie Aniu, nie wszyscy cię oceniają. W głowie? Przekonanie, że to po prostu ja widzę więcej istotnych szczegółów, których nie dostrzega moja matka, chłopak czy psychoterapeutka. Może to urojenie na temat urojeń. To zależy, gdzie postawisz granicę. Niezależnie od wszystkiego – czuję się bezsilna, bo nieważne w jakim stanie i na jakich lekach, obracam się przez ramię, gdy ktoś za mną idzie, czuję strach, gdy rusza auto, koło którego przechodzę, a widząc grupę chłopaków idących chodnikiem, uciekam na drugą stronę ulicy.

A jednym z największych moich lęków jest to, że urojenia się nasilą, i stanę się tamtą dziewczyną z oddziału, która wariowała, gdy dzwonił telefon, i wciąż, bez składu i ładu, z płaczem opowiadała o mapie sporządzonej przez jakiegoś seryjnego mordercę.