Nie ma pasji bez poświęcenia. Jeśli chcemy za wszelką cenę iść swoją drogą, prędzej czy później położą nam na stoliku rachunek z żądaniem zapłaty. Pytanie tylko jak wysoka okaże się cena i gdzie jest granica, której zwyczajnie nie warto przekraczać.
Właśnie tego tematu dotyka wyreżyserowany przez Erika Poppe film „Po tysiąc razy dobranoc” ze świetną Juliette Binoche w roli głównej. Pracując jako reporterka wojenna, ociera się o śmierć za każdym razem, gdy wyjeżdża do krajów naznaczonych konfliktami i zbrodnią. Dlaczego to robi? Bo wierzy, że jej zdjęcia potrafią powiedzieć o wiele więcej niż słowa. Bo za sprawą fotografii chce wyrwać ludzi z letargu i pokazać im co dzieje się na świecie, gdy oni popijają poranną kawę w drodze do swych bezpiecznych biur i wydeptanych ścieżek.
Obserwując bohaterkę graną przez Binoche, trudno sobie wyobrazić, by mogła z równym zaangażowaniem poświęcić się innej pracy. Wejdzie w każdy ogień, bez względu na stopień ryzyka. Jak zahipnotyzowana, pomiędzy przelatującymi nad głową kulami, spełni swój obowiązek by dostarczyć materiał poczytnym gazetom. Problem w tym, że są ludzie, którzy gdzieś tam czekają na jej powrót. Jej bliscy. Mąż stale spodziewający się telefonu z najgorszą wiadomością. Córka rysująca zmarłą mamę za każdym razem, gdy samolot podrywa się z płyty lotniska.
W pewnym momencie tak bardzo oswajają się z myślą o jej śmierci, że nie potrafią już cieszyć się, gdy żywa staje przed ich oczami. I w tym wszystkim ona… Kobieta z aparatem, która musi w końcu zdecydować, czy lepiej go odłożyć dla dobra rodziny, czy jeszcze raz powalczyć o losy świata, uwieczniając chwilę na karcie pamięci. Pytanie o to, jaką decyzję podejmie, zostawiam otwarte dla tych, którzy będą chcieli obejrzeć film.